Blog o perfumach. W oparach popkultury.

Tych perfum nie lubię. A może jednak?


Nie jestem wybredna w kwestii perfum.

Nie jest łatwo mnie zachwycić, ale naprawdę ciężko jest wywołać u mnie efekt odwrotny.
Wącham różne perfumy tak często, że podoba mi się około 80% testowanych zapachów. I choć nie preferuję perfum zielonych, do drzewnych mam dystans, a owocowe wącham z lekką rezerwą – czasem właśnie po takie sięgam – przecież zawsze mogę zostać mile zaskoczona. W niemal każdym zapachu można znaleźć coś pozytywnego. Niesamowitą trwałość, albo piękną nutę zapachową. Czasami przekonać do perfum może nas uzyskany komplement. Bardzo rzadko trafiam na zapachy, które nie mają NIC do zaoferowania.

W odbiorze ukochanych i znienawidzonych zapachów przeszkadzać może… nos.
Gust zapachowy się zmienia. Nie u wszystkich, ale u mnie tak. Przygodę z perfumami zaczynałam od naiwnie banalnych kwiatków i owocówek, a teraz na piedestale stawiam Shalimara, bez którego życie nie ma sensu. Właśnie dlatego nigdy nie przekreślam żadnych perfum całkowicie. Gdyby 5 lat temu ktoś powiedział mi, że będę fanką ciężkich zapachów orientalnych – na pewno bym go wyśmiała.

Jest kilka zapachów, których na tę chwilę nie toleruję. W przypadku niektórych – być może zmienię swoje stanowisko. Są jednak takie, których wspomnienie wywołuje we mnie wiele negatywnych emocji. W poniższym zestawieniu przedstawiam 5 zapachów, które najbardziej zalazły mi za skórę. To pachnidła, które testowałam globalnie. Nie znajdziecie tutaj owoców przelotnych testów, które podsumowane zostały lakonicznym fuj.


Oto moja pechowa piątka:
Bardzo proszę o nie obrażanie się! Jeśli Twoje ukochane perfumy znalazły się w tym zestawieniu – po prostu mi wybacz 😉

Uwiódł mnie uroczy flakonik i niska cena. Przyznaję się.
Oczekiwałam delikatnej, romantycznej różyczki dla młodej dziewczyny. Co dostałam? Zapach płynu do okien połączony z najtańszym odświeżaczem powietrza – oczywiście o zapachu róży. Nie mogłam ich znieść, więc podarowałam je mamie. Ona była nimi zachwycona – niestety. Musiałam dalej je znosić. Zapach ten do ból głowy, zgrzyt zębów i teleportację strawionego pokarmu do gardła. Przynajmniej tak to wspominam. Nikomu nie polecam. Na 99% nigdy do nich nie wrócę i nie spróbuję zmienić zdania.

Nie mam żadnych problemów z Gwen, wręcz przeciwnie. Niestety, ale to już drugi zapach z jej kolekcji, który całkowicie mnie znokautował. Ostra, świeża woń odświeżacza do powietrza. Nachalne, bezczelne nuty morskie i cierpkie owoce. Brr! Przypominam sobie te drętwe, sztuczne świeżości i słyszę wszystkie dźwięki, które powodują, że mam ochotę odciąć sobie głowę. Oby już nigdy mnie to nie spotkało. Pisałam już o tym zapachu, odsyłam tutaj.

Nad tym pachnidłem też się nie zachwycałam (recenzja tutaj). Właściwa nazwa tych perfum to Peace, Love& Juicy Couture. No cóż – ja preferuję Juicy Couture w świecących dresikach i plastikowych torebkach. Zapachy pozujące na perfumeryjnych wolnościowców na pewno nie pasują mi do tej marki. Żaden hipis nie chciałby nosić tych perfum. A ja? Nie jestem ani hipiską, ani dresiarą. Jestem z daleka od tego zapachu i nikt niech tego nie zmienia. Nie życzę sobie już kolejnych godzin wśród tych cytryn, liści i nieokreślonego zgliszcza.

Dlaczego? Jakim prawem? Serge Lutens? Byłam święcie przekonana, że Jeux de Peau stanie się moim faworytem. W jego nutach zapachowych ukryto mleko, pszenicę, kokos, lukrecję… Można się rozpłynąć już od samego czytania. Zapach całkowicie mnie zaskoczył. Zamiast mlecznych zbóż na mojej skórze ukazała się ryżowa papka, którą uraczono kilkunastoma kilogramami cukru. Mdły, przerażająco ciężki kokos konał w towarzystwie Malibu pozostawionego przez 2 tygodnie w temperaturze 50 stopni… To zapach słodki. Dla mnie zbyt trudny. Nie dla mnie takie (prze)słodziaki!

Podczas pierwszego testu miałam odruch wymiotny. Pamiętam jak zdegustowana Pani pracująca w jednej z sieciówek z oburzeniem rzuciła: „ale to jest czysta figa!”. Mogła mówić co chciała. Dla mnie były to kiszone ogórki. Zapach wcale nie najgorszy, jednak nie życzę go sobie w perfumach. Niedawno próbowałam się przełamać. Ponownie sięgnęłam po Womanity, na życzenie jednej z Czytelniczek… Pierwsze wrażenie – ponownie nieprzyjemne. Po pewnym czasie byłam zachwycona jego lekkością, a potem – wraz z wodnym brzmieniem – wróciłam do całkowitego zniesmaczenia. 
Czuję, że istnieje 50% prawdopodobieństwa, że te perfumy zyskają moje uznanie. Aliena pokochałam od pierwszego powąchania, Angel dopiero kilka tygodni temu zachwycił mnie na dobre… Mugler to szaleniec. W pozytywnym słowa znaczeniu. Myślę, że Womanity również ma to „coś”. Muszę lepiej poszukać. Ale może za kilka lat.

Które perfumy znalazłyby się na Waszej liście?

Tagi: , , , , ,

Podobne wpisy